piątek, 14 czerwca 2013

Post 140: Kyoto, Japonia. dzień piąty


W poniedziałek rano wsiedliśmy do Shinkansena by znaleźć się w Kyoto. Nasz ze zdjęcia to jeden z wolniejszych, jechał tylko 240 km/h co i tak pozwala pokonać odległość około 500 km w 2 godziny 17 minut. Bez opóźnień. Co więcej, te pociągi jeżdżą co 10 minut na trasie Tokyo - Kyoto. Lepszej komunikacji Japończycy nie mogli stworzyć.

     jeden z peronów na stacji w Kyoto opanowany przez setki małych Japończyków


     główna stacja kolei w Kyoto


Już po pierwszych krokach obecności w Kyoto byliśmy zachwyceni odmiennością od wielkomiejskiego Tokyo. Różnica jak pomiędzy Krakowem a Warszawą u nas.Tokyo Station jest stylizowana na europejską stacyjkę z małej wioski pośród ogromnych wieżowców. W Kyoto wysiadasz na ultra nowoczesnej stacji, by kilka metrów za nią zatopić się w ciasne ulice zabudowane drewnianymi niemal barakami.

Po około 10 minutach trafiliśmy do hostelu. Już najprostsza rzecz okazała się być nietypowa - tam gdzie spaliśmy nie było recepcji, budynek znajdował się przecznicę dalej. Po krótkiej chwili przybiegła bardzo miła Japonka w tradycyjnym kimonie z nienaganną angielszczyzną zaczęła tłumaczyć co i jak nam wolno. Bez butów, po cichu (ściany z papieru, słychać byle kichnięcie), ale z przestronną kuchnio-jadalnią. Na wszystkich powierzchniach płaskich i ścianach wisiały tipy od innych lokatorów, przydatne informacje co zwiedzić, jak się poruszać, gdzie zjeść. Genialna sprawa, można przyjechać do Kyoto do tego konkretnego hostelu nie wiedząc nic i nie mając żadnych planów. Inni już wszystko za ciebie wymyślili i sprawdzili.


Ostatnia rzecz, jaką obwieściła nam wesoła Japonka była wypożyczalnia rowerów. 2 razy tańsza niż inne, na których ulotki trafiliśmy. Wybór był prosty, w cenie dziennego biletu na autobus mieliśmy rower i mnóstwo frajdy. Zabytki w Kyoto nie są tak rozległe, żeby nie móc dojechać do konkretnego miejsca w 30parę minut. Na blisko 35stopniowy upał nasze miejskie przecinaki okazały się być strzałem w dziesiątkę.










Pierwszy przystanek to Srebrny pawilon, który nigdy nawet nie był pokryty srebrem. Zbudowany po najsłynniejszym Złotym pawilonie miał podobnie olśniewać, ale przyszedł kryzys i koniec marzeń. Z drugiej strony architektura Kyoto, zdecydowanie bardziej minimalistyczna niż w Tokyo i okolicach mnie powaliła. Wąskie alejki wyznaczone przez wysokie bambusy, śnieżnobiałe ściany pawilonów malowniczo usytuowane na wielu wzgórzach. Czad! Co prawda tylko na kilkanaście minut spaceru, ale to był dopiero początek.









     ogolona kostka lodu oblana słodkim czymś - obrzydliwe


Zaczynając od północy od Srebrnego pawilonu jechaliśmy ścieżką filozofów wzdłuż małego strumienia, kilkuset mostków i wielu więcej drzew wiśniowych. Ponownie, to niestety nie był sezon ich kwitnięcia, ale urok trasy i tak powala. Zahaczyliśmy o kaplicę bez nazwy, kilka świątyń po drodze było już zamkniętych.




Ale i tak mieliśmy dużo szczęścia. Na końcu Path of Philosophy trafiliśmy na świątynie Nanzenji z ogromną wolnostojącą bramą. Szczęście polegało na tym, że na ogromnym terenie tej świątyni przez ponad pół godziny zwiedzania nie było ani żywej duszy! Z jednej strony nie było nam dane być olśnionym przez tysiące kwitnących wiśni, z drugiej w tej części Kyoto niemal nie było turystów.

Mam najwięcej fotek z tego miejsca, bo dla mnie najlepiej oddaje to, co w Kyoto najlepsze.  








 











To już ogrody wokół kaplicy Yasaka. Miejscówka wyróżniająca się lokalizacją (przy jednej z głównych ulic w dzielnicy Gijon) i wielką pomarańczową bramą, tak obrzydliwą, że nie sposób zrobić jej ładnego zdjęcia.





Kolejny punkt na mapie to dzielnica Gijon - dzielnica gejsz. Robi wrażenie głównie architekturą, jest dużo drewna i kamienia i wszystko czyste, poukładane, bardzo japońskie. Nic tylko usiąść na ulicy i kontemplować. Plus dziwna rzecz, ale w ścisłym centrum stoi więzienie, brzydkie jak perski dywan. 





Tego wieczoru nie robiliśmy właściwie nic więcej jak jeździliśmy każdym możliwym zaułkiem by chłonąć Kyoto. Jedyny jakiś konkretniejszy punkt na naszej mapie to Nishiki market, rodzaj bazaru z budkami ze świeżym jedzeniem i mnóstwem knajpek. Nieopodal też oczywiście ciuchy, gadżety i wszelkie inne pierdoły, które mogą interesować turystę.

W tej okolicy szukaliśmy też czegoś na kolację. Najpierw zahaczyliśmy o całkiem ładną knajpkę z niskimi cenami. Tak się zapowiadało. Wyglądała o niebo lepiej niż nasze poprzednie jadłodajnie, też dwie grupki obecnych konsumujących sprawiały wrażenie, że to jakieś "lepsze" miejsce. Lepsze, bo nie ma angielskiego menu. Z pomocą konsumujących kolację Japończyków zamówiliśmy całkiem fajną szamkę, ale już nie pamiętam jaką. Jakaś ryba w tempurze, jakaś dziwna japońska kapusta. Klimatu dopełniała sącząca się nieśmiało z głośników muzyka - gatunek heavy metal. Tak cicho i kojąco jak kołysanka. Urocze.

Żeby atrakcji nie było za mało, po wyjściu z knajpy nie było naszych rowerów. Kelnerki ani trochę nie kojarzyły po angielsku, czterdzieści pobliskich parkingów nie wskazywało na obecność czerwonego i niebieskiego mieszczucha. Na szczęście po chwili z pomocą przyszedł nam kucharz, który cokolwiek kleił w języku Szekspira i zagonił swoje koleżanki. Niemniej, po ich biegach i ruchach byłem w 100% przekonany, że nie mają pojęcia czego szukają. Dopiero sam kucharz, dwie ulice dalej, znalazł nasze rowery. Kto je tam przestawił, po co i dlaczego mu się chciało - nigdy się nie dowiem.

Głodni wrażeń, poszliśmy szukać dalej jedzenia. Po paru minutach trafiliśmy 10 razy lepiej. Bardziej swojska z wieloma tubylcami knajpka przywitała nas i angielskim menu i umiejętnością władania tym językiem. Makaron z ośmiorniczkami, najmniejsze sardynki świata, zielona soja i pierożki gyoza ukoiły nasze żołądki.

Pierwszy dzień w Kyoto bardzo na plus!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz