poniedziałek, 17 czerwca 2013

Post 141: Uji i Kyoto, Japonia. dzień szósty


                              Kyoto station od środka


Tego dnia postanowiliśmy udać się do Uji, głównie przez bardzo wysokie ratingi na tripadvisorze. Też z tego powodu, że Uji słynie z najlepszych zielonych herbat w tej okolicy Japonii, też po to by zobaczyć jedną z najwspanialszych świątyń - Byodoin. Niestety, kolejna okazała się być w renowacji. Sytuację uratowało naprawdę fajne muzeum, którego już sam wygląd odznaczał wysoką klasę Japończyków. Na zdjęciu powyżej widzicie postawiony z betonu naprędce budynek, który wyglądał stokroć ciekawiej niż Muzeum Sztuki Współczesnej widziane dnia poprzedniego.

Wewnątrz było jeszcze lepiej. Poza wystrojem obejrzeliśmy eksponaty ze świątyni, parę posągów i krótki filmik prezentujący samą świątynie. Spora strata dla nas, że nie widzieliśmy jej w pełnej krasie, ale video na otarcie łez było ok.





Samo miasto było całkiem przyjemne. Bardzo mało turystów, właściwie prawie bez ludzi w godzinach około południowych. Malowniczo położone nad rzeką, z paroma ciekawymi uliczkami, z czego dwie czy trzy prowadzące do samej świątyni były zastawione głównie herbaciarniami. W każdej mogliśmy spróbować ichniejszej senchy, w jednej starszy pan wyjaśnił nam na czym polegają różnice pomiędzy różnymi gatunkami, hodowaniem, prażeniem itd. Fanem zielonej herbaty nie jestem, ale ta z Uji inaczej pachniała, lepiej smakowała niż to, czego mogłem spróbować w Warszawie. Poza samą herbatą dziesiątki różnych rzeczy o smaku herbaty. Przez chrupki i cukierki do lodów. Długo tam nie zabawiliśmy, gdyż poza tym co opisałem nie było co więcej robić w Uji.






Następny spot do obczajenia to zamek Nijo. Ani największy, ani najwspanialszy, ale podejrzewam, że ten podobałby mi się najbardziej, gdybym miał okazje zobaczyć jeszcze parę innych. Niska, rozległa budowla z drewna z gwoździem programu, czyli słowiczymi podłogami. Zbudowane w XVI wieku śpiewają jak ptaki, gdy idziesz po jakiejkolwiek płaskiej powierzchni. Próbowałem być Ninją i nie wydawać żadnych dźwięków, ale małe Japońskie dzieci były w tym lepsze. Poza tym przestronne sale audiencyjne, sypialnie itp z niesamowitymi malowidłami drzew wiśniowych i zwierząt. Fotek, oczywiście, nie wolno było robić.

Spacerując ogrodami wokół samego zamku, które same w sobie były urzekające, zaczepiło nas kilkoro dzieci z wycieczek szkolnych. Niesamowite, że dziewczynki w wieku około 11 lat robiły to same, bez przymusu nauczycieli. Zwyczajnie miały kilka pytań po angielsku do zadania. Wypytały nas o to gdzie byliśmy, co jedliśmy, co jeszcze będziemy robić, co my tu właściwie robimy i skąd jesteśmy. Nieźle się ubawiły na dźwięk Onigiri, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się jak zapisać nasze imiona po Japońsku. Czad!












Z zamku bardzo fajną trasą pojechaliśmy do świątyni Kiyomizudery, chyba najwyżej położonej we wschodniej części Kyoto z najlepszą panoramą na miasto.

Niesamowicie usytuowane tarasy na ogromnych belkach, wściekle pomarańczowe pagody, dużo zejść i wejść. Zapierający dech w piersiach widok na Kyoto. Idealna miejscówka na wczesny zachód słońca.












Nie było nam dane zdążyć już do Złotego pawilonu. Trochę szkoda, z drugiej strony więcej złota jeszcze w życiu zobaczę i "zanabędę" a warto było pojechać do Uji.

Zjeżdżając ze wzgórz pojechaliśmy nad rzekę Kamo chillować z fajnym widokiem na nadrzeczne knajpki. Po chwili ruszyliśmy szukać czegoś nowego do zjedzenia. Już niezbyt zaskoczeni, ale ubawieni po pachy trafiliśmy na kwiatki w stylu miejsca o nazwie Sent James Club, który na tysiąc % miał być świętym dżejmsem, ale coś im nie wyszło. Z kolei dnia poprzedniego mignęła mi gdzieś w Gijon restauracja Dulphen z pięknym logiem niebieskiego delfina.

Bary barami, ale my sami i Marcin też w metrze, kolei czy innych ważniejszych miejscach trafiliśmy na tak prześmieszne i głupie błędy językowe, że aż ciężko uwierzyć w brak google translatora czy choćby słowników w tym kraju.

Tego wieczoru trochę zaszaleliśmy, żeby zjeść jakąś tajską szamkę w knajpce z ogródkiem nad brzegiem rzeki. Trzeba było dodatkowo płacić za osobę za ten ogródkowy luksus, ale fajne piwka (Leo, Tiger i jeszcze kilka dźwięcznych nazw) plus dobry ryż, mięso i fajne dodatki uratowały wieczór.




    szyld i menu jednocześnie



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz