wtorek, 18 czerwca 2013

Post 142: Nara, Japonia. dzień siódmy

     dopiero ostatniego dnia zorientowałem się, że mamy w hostelu taras na dachu

     tym jeździ Yakuza w Kyoto


Nasz ostatni dzień w Japonii postanowiliśmy spędzić w Narze, jednym z najwspanialszych miast Azji, z najstarszymi budowlami z drewna i największym pomnikiem Buddy w Japonii. Samo centrum wokół głównej stacji kolei było jednym z brzydszych, jakie widzieliśmy. Ale nic to, krajobraz szybko się zmienił, okolice Muzeum Narodowego były zdecydowanie lepsze. 






To właśnie ulica biegnąca obok Muzeum Narodowego Nary, gdzie wręcz roi się od saren i budek sprzedających po 100 yenów ich ulubione smakołyki. Smakuje toto jak skórka od chleba, niemniej dzieci Japońskie patrzyły się na mnie jakbym jadł najstraszniejszą rzecz na świecie. Sarny były bardzo zadowolone, szczególnie z możliwości zjedzenia mojego paska od aparatu i koszulki. 







    21-metrowa brama Nandaimon



A to już świątynia Todaiji, najstarsza drewniana konstrukcja na świecie (VIII wiek). Co prawda przez wieki spłonęła kilka razy i ta stojąca teraz jest o 1/3 mniejsza od pierwotnej konstrukcji, jednak nadal robi ogromne wrażenie. W środku skrywa największy pomnik Buddy w Japonii, co przy mniejszej budowli niż ówcześnie sprawia wrażenie wielkiego dziecka w małym domu dla lalek. Tyle, że w stylu Japońskim.




    wielkie płyty z podestu Buddy, jak na VIII wiek to niezła robota



    a to już XXI wiek, nie uciekniesz od tego







Udało nam się jeszcze zahaczyć o mniejsze kaplice Nigatsu i Sangatsu z ogromnymi tarasami i super panoramą Nary. I oczywiście nieodłączna wycieczka małych Japończyków, bardzo chętnych do wspólnych foteczek. Co ciekawe, nie byli zaszokowani wychodzącymi z Instaxa zdjęciami, jakby nie rozumieli gdzie tu frajda z tego, że zdjęcie od razu się drukuje... 











    późne wypisywanie pocztówek

    wnętrze Shinkansena lini Kyoto - Tokyo

    na każdej stacji kolei Japończycy ustawiają się w schludne kolejki

     widok na Tokyo nocą z samolotu
 


I to by było na tyle. W Narze spędziliśmy parę godzin, wracając ok 13 już do Kyoto. Potem Shinkansenem do Tokyo, krótkie zakupy, express na lotnisko i wylot o 21.

7 dni to na pewno wystarczająco, żeby się rozejrzeć po Japonii i nie zanudzić. To, co pewne, że jeśli bylibyśmy tam dłużej to zrobilibyśmy jeszcze parę side tripów. Na pewno nie ma aż tak dużo do roboty w przykładowym Tokyo, żeby siedzieć tam tydzień, przy tak intensywnym zwiedzaniu jak nasze.

Jak krótko podsumować ten kraj? Inteligentne kibelki, z podgrzewanymi deskami i bidetami to dziwactwo. Z jednej strony niesamowita gościnność i usłużność kontrastująca z drugiej strony z pewnym kulturowym dystansem Japończyków to fakt. Miłość do piwa, spożywanie go w każdych ilościach i w każdym miejscu (pierwsze 5 minut w pociągu to pstrykanie kapsli od puszek) i ogólne codzienne imprezowanie tego narodu to też fakt. Mają bardzo dobre jedzenie i to w dodatku wcale bardzo droższe niż u nas. A już na pewno tańsze, niż w Europie.

Generalnie w Japonii dla turysty nie jest drogo. Niemal na niczym nie oszczędzaliśmy, a wydaliśmy mniej, niż przewidywaliśmy.

Komunikacja miejska, głównie w Tokyo, to marzenie każdego Warszawiaka. Dodatkowo, Japonia jest idealnym krajem, by poruszać się po jego miastach na rowerze.

Nie jest już tak nowocześnie, jak większość z nas podejrzewa. Nie jest tak niesamowicie, żeby nie móc się odnaleźć i chodzić cały czas z rozdziawioną mordką i cieszyć z niedowierzaniem na każdą napotkaną rzecz.

Jest inaczej na tyle, żeby zachwycić się i chcieć wrócić na dłużej, jeszcze kiedyś.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Post 141: Uji i Kyoto, Japonia. dzień szósty


                              Kyoto station od środka


Tego dnia postanowiliśmy udać się do Uji, głównie przez bardzo wysokie ratingi na tripadvisorze. Też z tego powodu, że Uji słynie z najlepszych zielonych herbat w tej okolicy Japonii, też po to by zobaczyć jedną z najwspanialszych świątyń - Byodoin. Niestety, kolejna okazała się być w renowacji. Sytuację uratowało naprawdę fajne muzeum, którego już sam wygląd odznaczał wysoką klasę Japończyków. Na zdjęciu powyżej widzicie postawiony z betonu naprędce budynek, który wyglądał stokroć ciekawiej niż Muzeum Sztuki Współczesnej widziane dnia poprzedniego.

Wewnątrz było jeszcze lepiej. Poza wystrojem obejrzeliśmy eksponaty ze świątyni, parę posągów i krótki filmik prezentujący samą świątynie. Spora strata dla nas, że nie widzieliśmy jej w pełnej krasie, ale video na otarcie łez było ok.





Samo miasto było całkiem przyjemne. Bardzo mało turystów, właściwie prawie bez ludzi w godzinach około południowych. Malowniczo położone nad rzeką, z paroma ciekawymi uliczkami, z czego dwie czy trzy prowadzące do samej świątyni były zastawione głównie herbaciarniami. W każdej mogliśmy spróbować ichniejszej senchy, w jednej starszy pan wyjaśnił nam na czym polegają różnice pomiędzy różnymi gatunkami, hodowaniem, prażeniem itd. Fanem zielonej herbaty nie jestem, ale ta z Uji inaczej pachniała, lepiej smakowała niż to, czego mogłem spróbować w Warszawie. Poza samą herbatą dziesiątki różnych rzeczy o smaku herbaty. Przez chrupki i cukierki do lodów. Długo tam nie zabawiliśmy, gdyż poza tym co opisałem nie było co więcej robić w Uji.






Następny spot do obczajenia to zamek Nijo. Ani największy, ani najwspanialszy, ale podejrzewam, że ten podobałby mi się najbardziej, gdybym miał okazje zobaczyć jeszcze parę innych. Niska, rozległa budowla z drewna z gwoździem programu, czyli słowiczymi podłogami. Zbudowane w XVI wieku śpiewają jak ptaki, gdy idziesz po jakiejkolwiek płaskiej powierzchni. Próbowałem być Ninją i nie wydawać żadnych dźwięków, ale małe Japońskie dzieci były w tym lepsze. Poza tym przestronne sale audiencyjne, sypialnie itp z niesamowitymi malowidłami drzew wiśniowych i zwierząt. Fotek, oczywiście, nie wolno było robić.

Spacerując ogrodami wokół samego zamku, które same w sobie były urzekające, zaczepiło nas kilkoro dzieci z wycieczek szkolnych. Niesamowite, że dziewczynki w wieku około 11 lat robiły to same, bez przymusu nauczycieli. Zwyczajnie miały kilka pytań po angielsku do zadania. Wypytały nas o to gdzie byliśmy, co jedliśmy, co jeszcze będziemy robić, co my tu właściwie robimy i skąd jesteśmy. Nieźle się ubawiły na dźwięk Onigiri, ale przynajmniej dowiedzieliśmy się jak zapisać nasze imiona po Japońsku. Czad!












Z zamku bardzo fajną trasą pojechaliśmy do świątyni Kiyomizudery, chyba najwyżej położonej we wschodniej części Kyoto z najlepszą panoramą na miasto.

Niesamowicie usytuowane tarasy na ogromnych belkach, wściekle pomarańczowe pagody, dużo zejść i wejść. Zapierający dech w piersiach widok na Kyoto. Idealna miejscówka na wczesny zachód słońca.












Nie było nam dane zdążyć już do Złotego pawilonu. Trochę szkoda, z drugiej strony więcej złota jeszcze w życiu zobaczę i "zanabędę" a warto było pojechać do Uji.

Zjeżdżając ze wzgórz pojechaliśmy nad rzekę Kamo chillować z fajnym widokiem na nadrzeczne knajpki. Po chwili ruszyliśmy szukać czegoś nowego do zjedzenia. Już niezbyt zaskoczeni, ale ubawieni po pachy trafiliśmy na kwiatki w stylu miejsca o nazwie Sent James Club, który na tysiąc % miał być świętym dżejmsem, ale coś im nie wyszło. Z kolei dnia poprzedniego mignęła mi gdzieś w Gijon restauracja Dulphen z pięknym logiem niebieskiego delfina.

Bary barami, ale my sami i Marcin też w metrze, kolei czy innych ważniejszych miejscach trafiliśmy na tak prześmieszne i głupie błędy językowe, że aż ciężko uwierzyć w brak google translatora czy choćby słowników w tym kraju.

Tego wieczoru trochę zaszaleliśmy, żeby zjeść jakąś tajską szamkę w knajpce z ogródkiem nad brzegiem rzeki. Trzeba było dodatkowo płacić za osobę za ten ogródkowy luksus, ale fajne piwka (Leo, Tiger i jeszcze kilka dźwięcznych nazw) plus dobry ryż, mięso i fajne dodatki uratowały wieczór.




    szyld i menu jednocześnie